Kult Kotarbińskiego, mojego ojca i dyskusje z moją matką sprawiły, jak przypuszczam, że wybrałem filozofię. W wieku piętnastu lat usiłowałem przeczytać Etykę Spinozy, chociaż absolutnie nic z tego nie rozumiałem ? o swojej drodze naukowej, przełomowych wyborach i mistrzach, którzy pomagali w ich dokonaniu opowiada w rozmowie z Patrycją Dołowy prof. Krzysztof Pomian, laureat Nagrody FNP 2017 w obszarze nauk humanistycznych i społecznych.
Z prof. Krzysztofem Pomianem rozmawia Patrycja Dołowy
PATRYCJA DOŁOWY: Panie Profesorze ogromnie gratuluję Panu tej ważnej nagrody. Chciałam zapytać, jakie były Pana początki naukowe? Co wpłynęło na pańskie naukowe wybory? Czy dzieciństwo i wychowanie miało na nie wpływ?
KRZYSZTOF POMIAN: Pochodzę z inteligenckiego domu, w którym panował kult ojca. Ojciec był o wiele lat starszy od matki. Bardzo wcześnie zginął. Miał 46 lat. A i przedtem przeważnie go nie było – był komunistą i wiele lat spędził w polskich więzieniach. Miał doktorat z filozofii, tak to się wtedy nazywało, ale praktycznie był polonistą. Moja matka uprawiała kult doktoratu ? uważała pracę naukową za szczyt tego, co człowiek może w życiu osiągnąć. Kult ojca i kult doktoratu sprawiły, że od najmłodszych lat zrobienie doktoratu uważałem za oczywistą drogę, nie wiedząc nawet, co to znaczy. Została tylko kwestia wyboru kierunku. Mama bardzo chciała, żebym został lekarzem lub biologiem. Jednak humanistyka i polityka w tamtym okresie odegrały dużą rolę. Bardzo wcześnie zainteresowała mnie filozofia. Jednak nie było na początku lat 50. możliwości jej studiowania. Myślałem więc o historii. W roku 1952, w którym zdawałem maturę, otwarto Wydział Filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Jaka wtedy była ta filozofia, to już zupełnie co innego, lecz byli tam naprawdę wspaniali ludzie. Na tych samych studiach była moja żona. Tam się poznaliśmy. Byliśmy na tym samym roku, w różnych grupach. Ostatecznie połączyło nas coś, do czego dziś się nie należy przyznawać – brygada żniwna zorganizowana przez ZNP na naszym wydziale. Pojechaliśmy pomagać chłopom w PGR-ze na Warmii, gdzieś w olsztyńskim. Wróciliśmy jako para.
W Pana biogramach jako Pana mistrzów wymienia się zwykle prof. Tadeusza Kotarbińskiego i prof. Leszka Kołakowskiego.
Profesora Kotarbińskiego podziwiał mój ojciec, który był jego uczniem. Ojciec przyjaźnił się z całym gronem kotarbińszczyków. Kotarbiński był dla niego postacią kultową, jak to się dzisiaj mówi. Tytuł książki Kotarbińskiego Elementy logiki, teorii poznania i metodologii nauk słyszałem w dzieciństwie wielokrotnie, choć żadne z tych słów nie było dla mnie zrozumiałe. Mama, która była ekonomistką po SGH (wtedy WSH), miała bardziej sceptyczny stosunek do Elementów... Kult Kotabińskiego, mojego ojca i dyskusje z moją matką sprawiły, jak przypuszczam, że wybrałem filozofię. W wieku piętnastu lat usiłowałem przeczytać Etykę Spinozy, chociaż absolutnie nic z tego nie rozumiałem. Naprawdę! Nic. Ale czytałem też bardziej zrozumiałe książki. To wszystko określiło moją drogę: wybór filozofii i mistrzów. Ale nie jestem, ściśle rzecz biorąc, uczniem Kotarbińskiego. Nie zajmowałem się nigdy logiką ani prakseologią. Z jego seminarium zdezerterowałem dosyć wcześnie, mając inne zainteresowania. Lecz w sensie duchowym uważałem się i uważam za jego ucznia, chociaż poszedłem w stronę historii filozofii, do której Dziadek, jak go nazywaliśmy, miał stosunek dość obojętny i o której wiedział niedużo ? to go po prostu mało interesowało.
A Leszek Kołakowski?
Leszek Kołakowski oczywiście tak. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Jak go usłyszałem pierwszy raz na wykładzie z filozofii średniowiecznej, o którym dziś wiem, że był niedobry, wydał mi się rewelacyjny. A potem były jego wykłady o XVII wieku, które były znacznie lepsze. To była dziedzina, z której Kołakowski się doktoryzował. Czytał o tym bardzo dużo. Słuchając go, czuło się, że ma się do czynienia z kimś absolutnie wyjątkowym. Był olśniewający. Bardzo wcześnie, bo już po moim drugim roku studiów, nawiązaliśmy relację mistrz-uczeń, a po trzecim roku prześliśmy na ty, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Z tego wyrosła moja praca magisterska, potem doktorat. Trzecią osobą, o której koniecznie chcę powiedzieć jest Bronisław Baczko. On przyszedł trochę później. Nawiązałem z nim kontakt, gdy Leszek wyjechał do Holandii i do Francji, pod koniec lat 50. Leszek poprosił wtedy Bronka, by w razie czego służył mi wsparciem. Doktorant zawsze potrzebuje kogoś, z kim może porozmawiać. Pierwsza z naszych rozmów serdecznie mnie ubawiła. Cytowałem ją wielokrotnie, bo była bardzo charakterystyczna dla Bronka metod pedagogicznych. Przyszedłem do niego i powiedziałem, że temat mojej pracy doktorskiej nudzi mnie śmiertelnie, mam już go absolutnie dość i chciałbym wrócić do filozofii XX wieku, która wydawała mi się bardziej interesująca. Myśmy wtedy jeszcze nie byli na ty, chyba byliśmy na wy, jak to w tamtych czasach. Bronek spojrzał na mnie i zapytał: ?Czy ktoś wam obiecał, że to nie będzie nudne?.? Musiałem przyznać, że nie. ? ?No to świetnie ? powiedział Bronek ? nie ma więc powodu do narzekania, wracajcie i róbcie, co macie robić, a jak znowu będziecie mieli problemy, to się do mnie zgłoście?. Ale ja już się więcej nie zgłosiłem w tej sprawie. W końcu z tego wywiązała się przyjaźń, która dotrwała aż do jego śmierci. Przez długie lata to był najbliższy mi człowiek. Starszy brat. Gdy nie jeździłem do Genewy, telefonowaliśmy do siebie przynajmniej raz w tygodniu.
Duże daty i pojedyncze losy – nauka i polityka nieodzownie się ze sobą łączą. Chciałam zapytać o 1956 rok.
To jest temat, który mnie nudzi, opowiadałem o tym tyle razy, że mi to zbrzydło.
A mnie temat 1956 bardzo fascynuje. Jak tylko mogę, to pytam, a Pan w dodatku został wtedy przewodniczącym wieców na Politechnice Warszawskiej.
Tak, ale to było bardzo proste. Poszliśmy całą grupą z Uniwersytetu Warszawskiego na Politechnikę. Był Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Andrzej Garlicki, chyba Daniel Passent i Grażyna, moja żona. Na Politechnice organizowali wiece. Gdy przyszliśmy, wybierali akurat przewodniczącego wiecu. Zgłosił się Jacek, który zawsze był liderem. Został sowicie wygwizdany. Jako drugiego po Jacku wypchnięto mnie. Poszedłem, coś tam powiedziałem i, dokładnie tak jak Jacek, zostałem potężnie wygwizdany. Wtedy nie wiem, co mi się stało, bo jestem raczej grzeczny i dobrze wychowany, lecz schodząc z podium, powiedziałem: ?Pocałujcie mnie wszyscy w d??. To wywołało entuzjazm sali. Ja schodziłem, a oni wołali: ?Wracaj, wracaj!?. To ja schodziłem jeszcze bardziej prowokacyjnie, a oni jeszcze bardziej: ?Wracaj, wracaj!?. Jak doszedłem do mojego siedzenia, to już tak krzyczeli, że musiałem wrócić i zostałem przewodniczącym wiecu. Na kolejnych wiecach już tak się przyjęło. Ale ten tytuł nie jest specjalnie dla mnie ważny. Tytuły, które były dla mnie w życiu ważne, to tytuły moich książek.
Jak to było między 1956 a 1968 rokiem? Obronił Pan doktorat, habilitował się na Uniwersytecie Warszawskim. W 1966 roku zaczęły się kłopoty.
Najpierw były lata naszej małej stabilizacji. Jakoś to wszystko, jak na garbatego, funkcjonowało względnie prosto. Tak było mniej więcej do roku 1965. Wtedy zaczął się bardzo zły okres. W 10-lecie Października, w 1966 roku, zorganizowaliśmy na Wydziale Historii zebranie. Pomysł wyszedł od Adama Michnika, a ja się tym zajmowałem od strony organizacyjnej. Wtedy już i dla mnie, i dla Leszka było jasne, że nasze stosunki z PZPR dawno się skończyły. Że trzeba ten rozwód zalegalizować. Po tamtym zebraniu obu nas wyrzucono z partii. Moi przyjaciele bardzo się bali o moje losy, bo między Leszkiem a mną była duża różnica: on był profesorem, a ja adiunktem. Na szczęście na początku Uniwersytet jeszcze mógł zaprotestować, więc nas nie wyrzucono od razu. To mi dało 2 lata oddechu. Mogłem napisać pracę habilitacyjną. Broniłem jej już wyrzucony z Uniwersytetu. Ale ważne, że zdążyłem. Przyszedł Marzec?68, wtedy mnie wylano. Moja mama już nie żyła. Dla niej to może i lepiej, bo bardzo by się bała. Jej męża kiedyś wyrzucono z KPP, zamknięto, zesłano na Syberię, a teraz jej syna wyrzucono z PZPR, a potem z uczelni?To już by było za dużo. Ale w moim przypadku nie było to zesłanie na Kołymę, nie przesadzajmy. Ja już jedno zesłanie w życiu przeżyłem. Dzieciństwo przegłodowałem w Kazachstanie. Mój ojciec umarł na zesłaniu, wypuszczony z łagru. Więc nawet sobie żartowałem, że kraj, który mnie może zesłać najwyżej do Suwałk, a nie na Magadan, nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Oczywiście to była z mojej strony brawura. Jak pokazały losy Karola czy Jacka, polskie więzienia nie były najbardziej wesołym miejscem. Mnie to zostało oszczędzone, bo zajmowałem się bardziej nauką niż polityką. Oni tymczasem napisali list otwarty, stanęli na czele ruchu. Jakoś sobie zorganizowałem życie w Warszawie. Przy rozbudowanych stosunkach przyjacielskich nie było to takie trudne. 9 marca, dzień po ukazaniu się artykułu w ?Trybunie Ludu?, gdzie moje nazwisko padało w niepokojącym kontekście, odezwały się dwa telefony. Pierwszy brzmiał: ?Słuchaj stary, zapewne będziesz miał teraz kłopoty, gdyby trzeba było, wiesz, gdzie mnie szukać. Pamiętaj o tym. Cześć! Andrzej Garlicki?. Drugi mniej więcej podobnej treści był od Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego. Obaj, już nie przez telefon, bo wiadomo, że był na podsłuchu, przekonywali mnie, że mogę przecież pisać pod pseudonimem, oni będą drukować, ja inkasować honoraria. Ale moim problemem nie było zarabianie pieniędzy, tylko żeby móc pracować naukowo.
I wtedy zaczął Pan myśleć o Francji?
Jeszcze nie. Po roku władze postanowiły mnie ukarać, tak im się wydawało, i posłały mnie do Biblioteki Narodowej, do działu rękopisów. To było jak wpuszczenie szczura do wielkiego sera. Szybko zacząłem łączyć pracę w rękopisach ze swoimi zainteresowaniami i epizod biblioteczny wspominam z ogromną przyjemnością. Początkowo byli tam bardzo zdziwieni. Przysłali im jakiegoś pana z góry, pana doktora z uniwersytetu z fumami, jak przypuszczano, a tymczasem on taki pełen pasji. Pilnie katalogowałem i robiłem wszystko, co trzeba. Były tam rękopisy, do których byłem fachowo przygotowany. Tu zaczyna się również epizod francuski. Leszek wyjechał, Bronek wyjechał, mój przyjaciel Ignacy Sachs wylądował w Paryżu. Chcieli mnie jakoś z Polski wyciągnąć. Początkowo byłem bardzo negatywnie nastawiony do emigracji. Jednak w trakcie wydarzyła się gierkowska prosperity. Wytworzyła ona klimat, gdzie osobom takim jak ja coraz trudniej było oddychać. Czułem się coraz bardziej nieswojo, podobnie zresztą jak Karol, Jacek, Adam. W imię czego miałem tu siedzieć, skoro wszystkim tu było tak dobrze? To były wczesne lata 70. Na dodatek do Polski przyjechał Fernand Braudel, sam papież historyków. Poprosił, żebym go odwiedził w jego hotelu. Powiedział do mnie: ?Słuchaj chłopcze, dość już się namęczyłeś z tą polską polityką, czas wyjechać i zabrać się do pracy?. Jego pozycja w paryskiej humanistyce była wtedy potężna. Potem tę samą propozycję powtórzył jego współpracownik. Poradził mi, bym złożył podanie do Narodowego Centrum Badań Naukowych we Francji (CNRS). Nie bardzo mi się chciało. To wymagało napisania projektu badawczego. 30 stron po francusku, a ja już dawno nie pisałem w tym języku. W końcu jednak uznałem, że to dobra inwestycja. Posłałem projekt bez nadziei na pozytywne rozpatrzenie. Ku mojemu zdziwieniu po 6 miesiącach napisali do mnie, że od pierwszego mam się stawić w pracy w Paryżu. A ja nie miałem żadnych dokumentów. Nawet paszportu, nie mówiąc o wizie. Poszedłem z tym pismem do urzędu, złożyłem podanie o paszport i ono oczywiście natychmiast zostało odrzucone. Nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić, kiedy znowu odezwały się stare znajomości. Jeden z moich przyjaciół z zupełnie innego brzegu politycznego, z którym miałem bliskie relacje – on mi dawał ?Kulturę? paryską do czytania, którą dostawał służbowo, potem dyskutował, ciesząc się, że ma partnera do rozmowy – zapytał, o co mi chodzi? Dlaczego ja nie idę załatwić paszportu tam, gdzie to możliwe, tylko jak idiota idę do biura paszportowego, gdzie wiadomo co mnie spotka? Powiedziałem, że i tak nic z tego nie wyniknie, a on, że jest pewien, iż wyniknie, tylko mam powiedzieć, na czym mi zależy. To mówię: ?muszę wyjechać i wypuszczacie też moją żonę i córkę, i one muszą od czasu do czasu wrócić do kraju, żeby odwiedzić rodziców żony?. Po paru dniach od tej rozmowy dostaję telefon z KC z poleceniem, żebym się zgłosił do kierownika działu nauki. Poszedłem, on mnie przyjął. Powtórzyłem to wszystko, co on już wcześniej wiedział, a on na to: ?Dobrze, proszę się zgłosić, dostanie pan paszport, żona i córka też dostaną paszport?. I tak 28 maja 1973 roku wysiadłem z pociągu w Paryżu.
Od razu wszedł Pan we francuskie środowisko naukowe?
Zamieszkałem najpierw u moich przyjaciół Sachsów. Wywoziło się wtedy 5 dolarów, to nie był majątek. Następnego dnia zgłosiłem się w biurze u mojego szefa, mówiąc sekretarce, że jestem Krzysztof Pomian i chciałbym się zobaczyć z dyrektorem. Ten powitał mnie gorącym okrzykiem: ?Myślałem, że pana już nigdy w życiu nie zobaczę!?. Zostałem przyjęty. Od razu stałem się częścią tutejszego środowiska naukowego. I tak byłem traktowany. To była niezwykle uprzywilejowana sytuacja. Byłem chyba jedynym człowiekiem, którego CNRS zatrudnił na odległość, bez żadnej rozmowy, po przesłuchaniu trzech osób, które mnie rekomendowały i zeznały, że mówię swobodnie po francusku, więc tekst, który przesłałem mogłem sam napisać. Zacząłem chodzić na zebrania, seminaria. We wszystkim mi pomogli. Nie wiedziałem, jak zapisać córkę we Francji do szkoły, ale dostałem listy polecające, toteż przez dyrektorkę szkoły zostałem powitany per ?drogi kolego?. Miałem poczucie, że to moje wejście do francuskiego środowiska było wyjątkowe. Dziś wiem, że zawdzięczałem to doskonałej znajomości francuskiego, co z kolei zawdzięczałem dwuletniemu pobytowi w Belgii w latach 40. i znakomitemu nauczycielowi, którego tam miałem, a także mojej mamie, z którą tam wyjechałem. Wprawdzie nie miałem okazji przez lata na codzienną praktykę, więc mój język mówiony był nieco dziwny. Francuski przyjaciel zwrócił mi uwagę: ?To niesłychane, ty mówisz po francusku, jak książka z XVII wieku?. Natomiast miałem dużą łatwość pisania.
I zaczął Pan współpracować z paryską ?Kulturą??
Nie poszedłem tam od razu. Miałem wątpliwości. Nie byłem pewien, czy oni wiedzą, kim jestem, musiałbym tłumaczyć, oni by myśleli, że ja czegoś od nich chcę, a ja nie chciałem nikogo o nic prosić. Jak to w życiu bywa, zrządził przypadek. Najpierw poznałem Józka Sadzika, potem Kota Jeleńskiego i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Z tego bardzo szybko wywiązały się przyjaźnie. Z Jerzym Giedroyciem zetknąłem się pierwszy raz na kolokwium poświęconym 20. rocznicy rewolucji węgierskiej 1956 roku i polskiego Października, które przygotowałem z moim węgierskim przyjacielem, Pierre?m Kende. Zaprosiliśmy ludzi z ?Kultury?. Od tego spotkania Giedroyc zaczął mnie traktować jak kogoś bliskiego. Zresztą już przez te trzy lata narozrabiałem w Paryżu dostatecznie dużo. Czas w ?Kulturze? był dla mnie niezwykle ważny.
Jest Pan autorem Autobiografii na cztery ręce Jerzego Giedroycia.
Serię wymyślił Zenon Modzelewski, superior paryskich Pallotynów, i zwrócił się do Giedroycia. Ten powiedział: albo Krzysztof, albo nikt. Nie miałem wyboru. Tylko co zrobić z tym milczkiem, z którego wydusić trzy zdania z rzędu o sobie było niezwykle trudno? Na inne tematy niż na własny wypowiadał się w sposób znacznie bardziej elokwentny. Siedzieliśmy, powoli rozmawialiśmy, a gdy co jakiś czas wypowiadał te trzy zdania, to zbierałem je skrzętnie i w efekcie nazbierało się ich bardzo dużo. Mam zresztą te nagrania. Trafią po mojej śmierci (a mam nadzieję, że za życia jeszcze zdążę się tym zająć) do Biblioteki Narodowej do działu rękopisów, razem z pierwszą wersją ocenzurowaną przez Giedroycia. Jego cenzura polegała tylko na tym, że nie chciał o nikim źle mówić. Te fragmenty usunął. Jasne było, że klasyczna formuła dziennikarska rozmowy jest w tym przypadku bez sensu. To by było całkowicie sztuczne. Wymyśliłem, że napiszę jego biografię w pierwszej osobie, jego głosem. Pomysł został świetnie przyjęty przez Giedroycia. Pozostawała kwestia tytułu. Ja powiedziałem wcześniej, że daję mu ten tekst w prezencie, żeby on to opublikował jako Jerzy Giedroyc. Sprzeciwił się kategorycznie. Musieliśmy pomyśleć, jak nas połączyć. A ponieważ jestem melomanem, przyszła mi do głowy gra na cztery ręce. Stąd ten tytuł dla wspólnie przygotowanej autobiografii Giedroycia.
Nagrodą Fundacji na rzecz Nauki Polskiej zostały uhonorowane nie tylko Pana interdyscyplinarne badania w zakresie historii, kultury, polityki i filozofii europejskiej, wyróżniono także teorię muzealnictwa oraz analizę wpływu kolekcjonerstwa na życie intelektualne, którą przedstawił Pan w książce Zbieracze i osobliwości. Jest Pan również praktykiem w tej dziedzinie.
Moje zainteresowania muzeami zaczęły się od zainteresowania kolekcjonerstwem, a to z kolei od pracy nad warsztatem historyka, gdzie przedmioty materialne odgrywają ważną rolę. Unikałem zajmowania się sztuką, między innymi dlatego, że we Francji panowały bardzo złe stosunki między historykami sztuki a historykami gospodarki i polityki. Historycy mieli więcej pieniędzy i byli uprzywilejowani. Byłem jednym z tych, którzy zaangażowali się w przełamanie tej bariery. Inicjatywa nie wyszła ode mnie, ale od mojego starszego kolegi, historyka sztuki. Poprosił mnie, żebym napisał artykuł do bardzo dobrego pisma ?Revue de l?Art?. W moim życiu zawsze rolę odgrywały przypadki. Zaproponowano mi, żebym napisał pracę o kolekcjonerstwie weneckim. Człowiek, który mi to zaproponował był pełen najlepszych chęci, ale nie zdawał sobie sprawy, że nie mam o tym pojęcia. Napisałem wydawcy, że bardzo dziękuję, ale niestety nic na ten temat nie wiem, a wydawca odpowiedział: ?Szanowny Panie Profesorze, pierwszy raz spotykam autora, który twierdzi, że nic nie wie. Normalnie wszyscy wszystko wiedzą?. Stanęło na tym, że zapłacił mi honorarium z góry. Za to honorarium objechaliśmy małe miasteczka weneckie, w każdym z nich siedziałem w bibliotece. Mieliśmy przyjaciół, u których się zatrzymywaliśmy, inaczej honorarium nie starczyłoby na te badania. Napisałem na tej podstawie mój pierwszy artykuł. To mnie wciągnęło w problematykę muzeów. Była presja, bym się tym zajął. Muzeum to bardzo dziwna instytucja. W imię czego wydaje się kupę pieniędzy, by przechowywać starocie? To nie jest oczywiste. Starożytność się bez tego świetnie obywała. W starożytności nie było muzeum w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Moja książka o historii muzeów od starożytności do połowy XIX wieku ukaże się, mam nadzieję, w przyszłym roku. Tam to szczegółowo analizuję: dlaczego muzeów nie było w starożytności, a później też nigdzie poza Europą Zachodnią? Chiny, które mają ponad dwutysiącletnią, o wiele dłuższą niż Europa tradycję kolekcjonerską, nie miały muzeów. Procesy laicyzacji kultury, które spowodowały tak duże zmiany w Europie, nigdy się tam nie dokonały.
Pan podchodzi bardzo interdyscyplinarnie do historii, filozofii, historii idei. Chciałam zapytać pana o pamięć. Dziś bardzo dobitnie odczuwamy, jaki wpływ mają narracje historiozoficzne na postrzeganie świata i otoczenia, sytuacji politycznej, a nawet relacji międzyludzkich przez ludzi i grupy, które są ich odbiorcami. W Historii wobec pamięci pisze Pan, że historia jest terenem spotkania pamięciowego i naukowego podejścia do przeszłości, co musi prowadzić do konfliktu. Podejście pamięciowe zagraża demokracji.
To jest może nieco bardziej skomplikowane. Historia z natury rzeczy jest rozpięta, rozdarta między pamięcią a nauką: między pamiętaniem a poznawaniem. Rzeczywiście dominacja pamięci tworzy bardzo niebezpieczną sytuację. Konflikty pamięci nie są rozstrzygalne na poziomie pamięci. Jeśli ktoś jeden pamięta to tak, a drugi inaczej, to nie ma żadnego ludzkiego sposobu na rozstrzygnięcie, chyba że jest trzecia osoba, nieuwikłana w ten konflikt i dysponująca innymi środkami do badania przeszłości niż pamięć jednego i drugiego. To jest właśnie historyk. W tym sensie historyk może być arbitrem w sporach pamięci. Ale oczywiście muszą istnieć instytucjonalne sytuacje, w których ten arbitraż jest uznany. Polska dziś jest krajem, w którym arbitraż historyka jest nieuznawany, i w którym jedna opcja, jedna pamięć podaje się za pamięć narodową. Nie istnieje coś takiego jak jedna pamięć narodowa. Każdy nowożytny naród jest podzielony i każdy w związku z tym ma różne pamięci. Polska sytuacja nie jest oczywiście wyjątkowa. Wcześniej o podobnych mechanizmach opowiadałem na przykładzie argentyńskim. Nie sądziłem, że to się w Polsce też tak szybko ziści. Obecna, oficjalna polska polityka historyczna doprowadzi, jak pokazują liczne przykłady z innych stron, do głębokich konfliktów. Polska wyjdzie z obecnych rządów w bardzo złym stanie, bardzo skłócona, bardzo podzielona na tle sporów pamięci i to się będzie wlokło przez kolejne długie lata.
Niezbyt optymistyczne?
Niestety nie płacą mi za optymizm. Za pesymizm też nie, ale jako badacz muszę być uczciwy.
Fot. Magdalena Wiśniewska Krasińska